sobota, 31 sierpnia 2013

1.5 ostatni wakacyjny oddech

Ostatnie słów kilka o moich wakacyjnych przygodach. Pierwszy września już jutro, dlatego rzucam Wam taki ostatni smaczek. Mam nadzieję, że się nie pogniewacie ;)

Słyszeliście kiedyś legendy o Mielnie? Słynne slogany Mielno niszczy każdego, Mielno-Inferno, Mielno polską Ibizą? A może ktoś z Was był w tym nadmorskim kurorcie wiecznej imprezy, gdzie wiek plażowiczów rzadko przekracza trzydziestkę, restauracje nie sprzedające alkoholu to miejsca opustoszałe, a cena hot dogów podwaja się po godzinie dwudziestej drugiej? Cokolwiek by o Mielnie nie mówili to, uwierzcie mi na słowo, na pewno prawda. Mieszkając tam sobie przez dłuższy okres czasu niż typowy plażowicz przekonałam się, że nawet najbardziej pojebane pomysły są do zrealizowania (szczególnie po alkoholu, którego w Mielnie nigdy nie zabraknie). Zacznijmy jednak od początku…

Luty, może marzec tego roku. Jeden z wieczorów, kiedy odpuszczam sobie naukę do matury – zazwyczaj polegającą na gapieniu się w komputer z książkami otwartymi na biurku – i idę sobie na mały melanżyk. Agnieszka, człowiek mój najlepszy, jest przy moim boku, jak zawsze, kiedy trzeba coś spsocić. Jeden łyczek, drugi, siódmy, czternasty i właśnie taką późną, choć ciekawą porą w jej głowie tworzy się idea. Niedopracowany, niepewny plan wakacyjnego wyjazdu nad morze do pracy. Ot tak, żeby pożyć bez rodziców, pobalować za własny hajs i budzić się o barbarzyńskiej siódmej rano, aby zarobić na utrzymanie. Abstrakcja, nie? Przecież w Polsce nie ma pracy, co dopiero dla licealistek bez doświadczenia, haha dobry żart, no, może najwyżej załapiecie się na targanie lodówki po plaży i krzyki gotowana kurwurydza (wersja mieleńskich sprzedawców kukurydzy). Tak nam mówili wszyscy. Moja mama śmiała się, że po tygodniu wrócę i z radością będę stała w tym jej zimnym i okropnym sklepie, którego serdecznie nienawidzę. Hejt w opór.

środa, 28 sierpnia 2013

1.4 jesteśmy na miejscu, ludzie już ledwo widzą, zajarani hradec kralove, a nie ibizą.

Kręcę, mieszam, motam, tak to ja, siema i cześć. Znowu zaginęłam w natłoku spraw (nie)codziennych i nie miałam czasu na spokojne czillowanie przed komputerem. Z jednej strony mi przykro, bo postanawiając sobie wiele rzeczy zjebałam je wszystkie, a z drugiej szczęśliwa jestem, że chociaż przez kilka chwil coś się działo. Bo ja lubię jak coś się dzieje. Bardzo lubię, oj tak.

Na Waszym miejscu po trzech dniach menalżu nie miałbym siły stać na nogach – tak powiedział Miuosh, widząc pod sceną masę ludzi w ostatni dzień międzynarodowego święta rapu, jakim jest Hip Hop Kemp.

Pewnie urażę teraz wielu ludzi mówiąc, że ten festiwal to wyższy level Woodstocku z lepszym podkładem muzycznym, ale serio, tak mi się skojarzyło, kiedy czwartego dnia rano zbliżyłam się do toitoi. Akurat w tym temacie idzie Czechom ciężko z organizacją, ale nadrabiają idealnym do takich imprez miejscem – starym lotniskiem - i faktem, że jaranie jest u nich legalne. Nie tam, żebym była za legalizacją, no co Wy.

Pierwszy dzień kempu, to jest środa, upłynęła nam na staniu w kolejkach po opaski. By the way, środkowym palcem pozdrawiam debila, który zgasił mi papierosa na nodze, takich rzeczy się nie robi! Rozbicie namiocików i rozpalenie grilla zajęło nam przysłowiowe pięć minut, tak samo jak zapoznanie się z sąsiadami z obozowiska obok. Zwabił ich do nas zapach karczku i zimnej, polskiej wódki. Nie, żeby wykorzystali naszą dobroć, nie, nie, zielony dym nad ich głowami był dla nas satysfakcjonującym znakiem, że spokojnie się dogadamy. 

sobota, 10 sierpnia 2013

1.3 coś Ci powiem - zginiemy oboje, dobrze wiemy, że nie wyjdzie na zdrowie nam to.

Wróciłam.
Rzadko kiedy napisanie tego słowa boli mnie tak jak w tym momencie, ale już nie będę się żalić. Zaplanowałam dużo zmian, między innymi właśnie skrycie się z rozszalałymi emocjami w inne miejsce w sieci, które ostatnimi czasy porzuciłam. Wszystko jest do naprawienia, ulepszenia, podrasowania. Zaczęłam od skasowania starych wpisów. Przedawniły się, zbrzydły, Nowa Idea siedząca mi teraz mocno w głowie mówi, że do niej nie pasują. Nie będzie już zrzędzenia, narzekania, tęsknoty, bezpłciowych wpisów, które niczego nie zmieniają. Będzie inaczej, może nawet lepiej? Wątpię, ale wierzę, taki tam paradoksik.

Opuściłam całą blogosferę, baa, cały internet! na miesiąc bez jednego dnia. Co u mnie w tym czasie się działo? Nie zmieszczę tego w jednym wpisie, sądzę, że w trzech będzie najzgrabniej. Oczywiście, żeby nie było zbyt łatwo, ładnie i kolorowo to zacznę od końca, czyli samotnej części mojej podróży.

Wyjeżdżając z przystanku Gdynia Główna miałam świadomość, że zostawiłam tam niedokończoną historię, do której już trzy minuty po ruszeniu pociągu chciałabym wrócić. Nie mówimy tu jednak o mieście, które jest pierwszym skojarzeniem ze słowem wakacje, czy polecanym przez znajomych jednym wielkim ośrodkiem odurzającym. Nic z tych rzeczy. Dla mnie to miasto wielu cudów, otwierające oczy i furtki jednocześnie do wielu bajkowych krain. A może zwyczajnie niewiele mi potrzeba, żeby poczuć się wewnętrznie szczęśliwą, kompletną, zajebiście radosną, tak do granic możliwości? Bliski człowiek, luźne życie, dużo dymu plus stado osób z gatunku tych pojebanie pozytywnych. To wystarczy, więcej zupełnie nic. 

Po górnolotnych przemyśleniach, które i tak zawsze powiewają płycizną intelektualną zacznę może od początku. Przez ostatni czas przekonałam się, jak bardzo lubię spontany. Jak przystało na osobę mającą tendencję do popadania w skrajności nie oszczędzałam się w tym temacie ani troszeczkę.

Spotykając Pana Pawła, o którym pewnie wspomnę jeszcze kilkaset razy, nie sądziłam, że nasza znajomość wciągnie mnie na kilka zbyt krótkich dni w taki zajebisty klimat. Nie zastanawiałam się zbyt długo, kiedy zapytał, czy nie mam ochoty go odwiedzić (historia naszego spotkania zawarta w opowieści o życiu w Mielnie zapewne niedługo ;). W głowie szybkie rozliczenie, kilka rachunków na kartce i zerknięcie do portfela - jadę. Coś mi się wydaje, że nigdy nie pożałuję tej decyzji, jakiekolwiek miałaby mieć skutki w przyszłości. W tym miejscu tryliard buziaków dla niego za pokazanie co najlepszego Gdynia może Ci dać smokecheebacheeba :D


OBSERWATORZY