Wrrr… Brrr… Grrr!
Do wygenerowania tego wpisu podchodzę już enty raz i ponownie czuję chodzącą po
palcach porażkę. Mam już cztery wersje tej opowieści przetykanej przemyśleniami
i żadna nie odpowiada w żaden sposób temu, jak to było i sposobowi, w jaki
chciałabym to przedstawić. Może chodzi o przerwę, jaką miałam wpisaniu, nie
wiem.
Nie dawałam tutaj znaków życia długo, bardzo długo, prawie trzy miesiące. Ludzie znający mnie osobiście wiedzą, że ponownie popłynęłam do
polskiej utopii dla pojebanych, jaką w sezonie letnim jest Mielno. Większość z
Was jednak nie zna mnie osobiście więc uroczyście ogłaszam, iż czas, gdy nie
zerkałam na bloga, spędziłam na całkowitym odmóżdżaniu, zażynaniu wątroby i
dręczeniu płuc. Dodatkowo zaprzyjaźniłam się z maściami na zmęczone nogi,
kroplami do oczu i antybiotykami w upalne dni. A poza tym przekonałam się, że
wyglądając jak gówno (czytaj: kac morderca, dwie godziny snu, oddech zabarwiony
czterdziestoma procentami, brudny strój kelnerski i buty, które przetrwały nocny
melanż) można zbajerować przeciekawe osoby.
Ale, ale, od początku. Czwartego lipca wyjechałam z mojej
dziury rodzinnej do Mielna. Po raz kolejny w ciemno, z bananem na buzi, bo
przecież jadę nad mooorze, wyruszyłam szukać pracy. Po raz kolejny praca się
znalazła, po raz kolejny żyłam jak księżniczka bez najmniejszych nawet
zobowiązań wobec kogokolwiek. Spróbujcie powdychać sobie kiedyś taką wolność i
egoizm – pracujesz tylko po to, żeby zapłacić za mieszkanie i jedzenie, a poza
tym jesteś na drugim końcu Polski, gdzie szara rzeczywistość nie może złapać
Cię nawet za kostkę. Całkowite odcięcie od czegokolwiek.
Poznałam od groma ludzi, ciekawych, dziwnych, intrygujących.
Będąc kelnerką w typowym barze mlecznym nie spodziewałam się jakiś
ekscytujących doznań, czy mrożących krew w żyłach chwil. Okazało się, że
chociaż ani euforii, ani przerażenia nie było, to praca sama w sobie i kontakt
z wiecznie pijanymi i wiecznie szukającymi rozrywki klientami był przeciekawy.
Przez różne pokrętne rozmowy i stolikowe pogaduchy poznałam R, która mimo
siedemnastu lat oddała się większej ilości facetów niż niektóre prostytutki
przez całe życie, Holendra, którego wspominanie zawsze przywołuje mi rogala na
buzi, T, z którym kłóciłam się niesamowicie często, Basię – młodą mamę zachowującą
się jednocześnie odpowiedzialnie, jak i super nastoletnio, Celuś, będącą
kucharką z żółtymi papierami, Kubę, który o szóstej rano chodził boso po
mieście, mając na ósmą do pracy, Także Tak przez którego musiałam odwiedzić
szpital, panią Elę, która wytrzymywała nasze nocno-poranne powroty do
mieszkania i krzyki okrutne i tak dalej i tak dalej… Lista tych osób nawet w
mojej głowie się nie kończy, a na pewno kogoś jeszcze pomijam.
Odczuwam jednak wewnętrzną potrzebę przyznania się, że
popełniłam też ogromnie dużo błędów przez okres pobytu w tej pokręconej,
nadmorskiej miejscowości. Brak nudnej codzienności, w której pełno jest chwil
na przemyślenie różnych sytuacji zaowocował podążaniem za kaprysami. Straciłam
kosmicznie dużą ilość pieniędzy, do której pierwsza w życiu wypłata nijak się
nie umywa, a poza tym z rąk mi chyba wypadła stabilizacja i odpowiedź na
pytanie co Ty maleńka odpierdalasz?. NIE WIEM, serio.
Druga strona medalu, działająca jak plaster na wszystkie
rany powstałe w wyniku ogłupienia życiem, jest natomiast gorąca, ujmująco
grzeczna i chociaż czasem pomyli wszystkie ulice swojego ukochanego miasta,
daje mi jakąś nadzieję na kawałek prostej życiowej, może nawet zahaczającej o
szczęście? Byłoby świetnie, ale nie chcę zapeszać, chociaż pewnie już tysiąc
razy to zrobiłam.
Myślę tak o nim teraz, wieczorną porą, w lekkim już letargu
sennym i za bardzo nie wiem o co nam chodzi. Czy trasa Wrocław – Kraków jest
zapisana w moich liniach papilarnych jako całkowicie sensualny szlak, czy
naprawdę ludzie z różnych gór mogą być sobie bliscy? Nie odpowiadajcie mi, sama
chce się przekonać ;)
Wszystko bez ładu i składu, doskonale to widzę. Następnym
razem będzie o wiele, wiele lepiej, po prostu duża przerwa źle działa na leniwe
neurony ;)
PRAWIE TRZY MIESIĄCE ZAMKNIĘTE W JEDNEJ PIOSENCE,
TYYYLE WSPOMNIEŃ ;)
moje leniwe neurony także przewodzą impulsy w rytm tej piosenki. Fajnie, ze wróciłaś ;)
OdpowiedzUsuńWitam więc z powrotem.
OdpowiedzUsuńbłędy to przecież nieunikniony proces życiowy. A chwila na przemyślenie zawsze się znajdzie - lepiej późno, niż wcale. Teraz chyba takową przeżywasz, czyż nie?
A też byłam w Mielnie. Możliwe, że minęłyśmy się gdzieś nawet o tym nie wiedząc. :)
OdpowiedzUsuńTaka niczym nieograniczona wolność jest fajna, ale do czasu. Bo przecież kiedyś się kończy i wypada to wszystko przemyśleć.
W sumie to nie masz co narzekać na wakacje, cooo? :)
OdpowiedzUsuńPrzypominasz mi trochę mnie sprzed trzech lat :)
OdpowiedzUsuńNajważniejsze, że dobrze się bawiłaś i uwierz, że za jakiś czas już nie będziesz pamiętać o straconych pieniądzach :)
Świetnie czyta się Twój post. Naprawdę, przeczytałam go kilka razy! Chciałabym przeżyć coś takiego. Nabyć doświadczenia. Popełnić kilka błędów, by wiedzieć, czego unikać w przyszłości. Poznać nowych ludzi. Oderwać się od rzeczywistości. Przeżyć jakąś przygodę.
OdpowiedzUsuńJednak mój wiek (i myślę też, że charakter i przyzwyczajenia) na to nie pozwoli.
Tak czy inaczej zazdroszczę takiej wyprawy. I nie żałuj wydanych pieniędzy. Nie żałuj tego, co się złego wydarzyło, bo w międzyczasie działy się też zapewne wspaniałe rzeczy.
Pozdrawiam c:
No to trochę się działo. A Twoje wpisy bardzo lubię:)
OdpowiedzUsuńWyszło bardzo ciekawe doświadczenie. :D Trochę tego zazdroszczę pomimo popełnionych błędów, bo bałabym się tak zrobić.
OdpowiedzUsuńWitam w szarej rzeczywistości codzienności :)
OdpowiedzUsuńZrób za rok taką akcję - wszystkie blogerki jadą nad Mielno i pracują razem i razem zarzynają swoją wątrobę :D